Reklamy

Kluby są zamknięte już któryś tydzień z rzędu (dni stały się trudną do rozczytania magmą niepokoju), ba, nawet domówki są nielegalne. Panująca epidemia podcięła skrzydła scenie w stanie rozkwitu, nawet jeśli to ożywienie miało czasem lekko zgniłe oblicze kultu osobowości i komercyjnej korupcji.

Ilość ludzi emocjonalnie – a czasem i finansowo – zainwestowanych w scenę rosła wręcz geometrycznie, powstawały małe i większe społeczności, lokalne kolektywy dj-skie i promotorskie. Nic dziwnego, że kiedy pojawiły się obostrzenia dotyczące imprez, bardzo szybko odpowiedziano wysypem livestreamów. Oczywiście, największą uwagę zbierają duże podmioty w rodzaju Boiler Roomu i znane nazwiska, co nie przeszkadza maluczkim grać setów dla 6 osób. I wiecie co? To w jakimś sensie piękny powrót do pierwotnej idei, przyświecającej większości aktywności muzycznych – potrzebie ekspresji, bez względu na potencjalny odbiór lub jego brak.

W ostatnim czasie jednym z najbardziej poczytnych dziennikarzy zajmujących się muzyką klubową stał się Shawn Reynaldo, który na swojej platformie First Floor zazwyczaj zadaje trafne pytania i formułuje bolesne diagnozy. Niestety, duch malkontenctwa, który objawił się w jego niedawnym tekście, Livestreaming into the Abyss, rezonuje z bardziej cyniczną częścią sceny. Reynaldo zadaje pytanie: kto na tym zarabia? Dodatkowo podsypane dość demagogicznym podejściem spod znaku: ludzie umierają, a DJ-e streamują! Oczywiście, warto być sceptycznym. Ale livestreamy mają zupełnie inny cel. Nikt przy zdrowych zmysłach nie powie, że zastępują imprezę pod względem doświadczenia, wrażeń audiowizualnych, czy nawet przyjemności, jaką jest klubowa podróż do kresu nocy (a nawet samego południa). Livestreamy pełnią za to inną, bardzo ważną funkcję – przypominają, że nie wszystko stracone. Dają namiastkę ludzkiego kontaktu w postaci czatu, protezę współuczestnictwa w doświadczeniu, która może być wystarczającym środkiem zaradczym na to, żeby nie stracić rozumu w izolacji. Czy ktoś na tym zarabia? Pewnie jakieś znane nazwiska dostają drobne napiwki na Twitchu, może nawet pojawiają się sponsorowane streamy. Ale to w tym momencie kompletnie nieważne – dla zachowania integralności sceny, musimy patrzeć na jej działania w wymiarze ludzkich interakcji, nie ekonomicznego profitu. Dla wielu choćby krótka wizyta na streamie, cyfrowe przyklepanie piątki ze znajomym, to drobna przerwa w izolacyjnej monotonii, a także dowód na to, że życie toczy się dalej. Dla klubów to także najlepszy sposób, żeby utrzymać kontakt ze swoją publicznością i zadbać o organiczne więzi wytworzone w lepszych czasach. Jak ważne są te więzi dla przetrwania po epidemii, mówić chyba nie muszę.

Nie kupuję także podejścia, które szyderczo weryfikuje ilość streamów każdego sypialnianego seta. Ho ho, 7 osób oglądało, na co to komu! Zatrzymajmy się na chwilę. W izolacji dni wyglądają tak samo, bardzo często albo pracę się markuje, albo tej pracy po prostu nie ma.

Do streamu trzeba się przygotować, choć odrobinę zadbać o swoją higienę i estetykę. To przełamanie monotonii i podstawowe gesty porządkowania swojego świata mają wymiar terapeutyczny, nawet jeśli efekty końcowe zobaczy kilka osób. Epidemia każe nam przemyśleć wiele rzeczy, ale myślę, że jedną z nich powinna być komodyfikacja muzyki. Zbytnio przyzwyczailiśmy się, że popularność i wartość komercyjna to największe czynniki, jakimi możemy ją oceniać. Widząc w swoich mediach społecznościowych kaskadę sypialnianych streamów nie uśmiecham się szyderczo, raczej myślę o tych ludziach, jak o małych bohaterach. Bo zdobyć się dzisiaj na jakiekolwiek działanie, przerwać zgniliznę codzienności, jest wysiłkiem. Czy jesteśmy w środku poważnej sytuacji, która codziennie zabiera tysiące ludzie z tego świata? Absolutnie i do tej powagi należy czuć szacunek. Ale nie znaczy to, że mamy usiąść ubrani w czerń i scrollować kolejne rady od “chińskich lekarzy z Wuhan”. Działanie, aktywność, kreatywność to tarcza, która może uchronić nas od szaleństwa bezsilności. Nie znaczy to oczywiście, że musimy kreować presję – jeśli ktoś chce epidemię po prostu przeleżeć, nawet zamykając oczy, to jest to środek ratunkowy jak najbardziej adekwatny.

Na livestreamy, z całą gamą ich problemów i niedoskonałości, patrzę trochę jak na terapię dla sceny klubowej. To, co zostało zabrane i nie wiadomo kiedy i w jakiej formie wróci, wygenerowało wielkie pokłady ludzkiej energii i kreatywności, a przede wszystkim zbudowało sporo więzi. Czasem tak głębokich, że zmieniających życie na zawsze. Dlatego warto kibicować takim działaniom, nawet jeśli to tylko dj-ski set z kiepsko oświetlonego pokoju. Musimy to jakoś przetrwać, a każdy środek jest dobry, jeśli tylko komuś pomaga! Na koniec nie liczą się ilości wyświetleń, ani zarobione pieniądze. Na koniec liczą się ludzie.

WIĘCEJ